PIERWSZA BITWA TRZECIEJ WOJNY ŚWIATOWEJ

Dodane przez admin dnia 02/18/2013 w kategorii Ciekawe artykuły | komentarze

Nie sposób pisać o czymkolwiek innym. Świat jest globalną wioską: gdy tragedia zdarza się na jej głównym placu, to dotyka również domostwa leżące na uboczu.

Monstrualna zbrodniczość ataku na Nowy Jork i Waszyngton nie ulega wątpliwości. Bez względu na poglądy polityczne nie można akceptować skalkulowanego na zimno zabijania przypadkowych, niewinnych ludzi. Jeśli ktoś nie zamierza współczuć wojskowym z Pentagonu powinien pomyśleć przynajmniej o sprzątaczkach z World Trade Center (by już nie wspomnieć o potraktowanych jak pociski pasażerach).

Ale jednoznaczne potępienie nie może nas zwalniać od próby zrozumienia fenomenu współczesnego terroryzmu. Tymczasem mamy dziś do czynienia raczej z jego demonizowaniem – wynikającym, jak sądzę, z bezradności. „Terror szaleńców”, „Szatan ukazał swe oblicze”, „Międzynarodówka zbrodniarzy” – to przykłady tytułów prasowych z ostatnich dni. A przecież tych czynów nie dokonali kosmici, mutanty, demony z zaświatów. Uczynili to ludzie – i to nie dla kaprysu a w imię celów przez siebie uważanych za racjonalne.

DLACZEGO?!

W swej książce o terroryzmie trzy lata temu napisałem: „Nie chcę być Kassandrą, ale liczne przesłanki wskazują na to, że problem terroryzmu będzie się nasilał”. Przyczyną jest, w mojej opinii, postępująca globalizacja światowej gospodarki.

Globalizacja obejmuje dziś całą planetę i przenika wszystkie sfery życia; właściwie nie sposób przed nią uciec. Łatwość przenoszenia kapitału prowadzi do internacjonalizacji gospodarki. Koncerny poszukują jak najkorzystniejszych warunków i tam lokują swe zakłady. Powszechnie uważa się to za szansę dla krajów tzw. nowouprzemysłowionych. Zgodnie z teorią „skapywania bogactwa” bogaci dają zarobić biednym: kapitał, którym nasycone są kraje zachodnie „skapuje” do krajów rozwijających się. Rzeczywistość jest jednak bardziej skomplikowana. O ile jedni na tym zyskują, to inni tracą. Problem polega na tym, że generalnie kapitału jest na świecie za mało. Kraje, by go przyciągnąć, konkurują między sobą w stwarzaniu mu jak najlepszych warunków. Ubocznym tego skutkiem jest „wyścig w dół”: coraz niższe standardy socjalne i ekologiczne – kapitał przenoszony jest do tańszych krajów.

W dodatku łatwo zauważyć, że o ile ponadnarodowe korporacje chętnie lokują fabryki w krajach rozwijających się, o tyle swe centra badawcze i ośrodki zarządzania pozostawiają w metropolii. Jest to tym istotniejsze, że równolegle z globalizacją rodzi się społeczeństwo nazwane przez Petera Druckera informacyjnym – społeczeństwo, w którym bogactwo jest pochodną dostępu do wiedzy. Tym samym rośnie rola własności intelektualnej i drenażu mózgów (Centrum ściąga naukowców z Peryferii, by później sprzedawać Peryferiom wynalazki). W rezultacie tworzy się na naszych oczach nowy podział świata: na Centrum i Peryferie.  Nowe technologie nie tylko nie zmniejszają ale wręcz pogłębiają rozziew między bogatymi i biednymi (najdobitniejszym tego przykładem niedostępność internetu w III Świecie: 90 % jego użytkowników mieszka w krajach zamieszkałych przez 16 % ludności świata). Według danych Międzynarodowego Funduszu Walutowego wzrost bogactwa postępuje bardzo nierównomierny. Obecnie są większe rozpiętości między bogatymi i biednymi niż na początku XX w. Jest to efekt przede wszystkim ostatnich lat: dochód ludności 5 najbogatszych do ludności 5 najbiedniejszych w 1960 r. wynosił 30:1, w 1990 – 60:1, a w 1997 74:1.

Globalizacja wyrzuca więc z siodła wszystkich nie potrafiących sprostać „zimnemu wiatrowi konkurencji” (określenie komisarza Unii Europejskiej van den Broeka), jaki ma hulać po świecie bez granic. Znaczne odłamy społeczeństw ulegają pauperyzacji, nie potrafią odnaleźć się w nowych warunkach („syndrom PGR” nie ogranicza się tylko do Polski). Innych – nawet jeśli ich stopa życiowa rośnie – trawi frustracja wywołana niemożnością zaspokojenia rosnących aspiracji. Dzięki wszechobecnym mediom, dzięki nasilonej turystyce obrazy luksusu docierają do slumsów Dhaki, Luandy czy Rio de Janeiro, to zaś prowadzi do bezprecedensowej „rewolucji oczekiwań”. Desperacja wynikająca z trudnych warunków, a w jeszcze większym stopniu poczucie krzywdy są glebą, na której bujnie rozkrzewi się polityczna przemoc.

Konsekwencje globalizacji nie ograniczają się tylko do gospodarki. Mobilność kapitału powoduje osłabienie władzy państwowej. Kapitał ponadnarodowy jest poza zasięgiem władzy państwa. Korporacje internetowe, ubezpieczeniowe, kredytowe itp. operują na całym świecie ale ich centrale znajdują się na terytorium USA lub Unii Europejskiej i pod parasolem ich suwerenności. Ale uwaga: nie wszystkie państwa jednakowo tracą na znaczeniu. Rola Stanów Zjednoczonych właśnie rośnie – i to nie tylko jako państwa ale jako swoistego substytutu rządu światowego. Stany Zjednoczone podjęły się roli światowego policjanta. Jako ideologiczne uzasadnienie interwencji (np. na Haiti, w Somalii, Kosowie) służy doktryna praw człowieka w ich zachodnim ujęciu. Nie oznacza to oczywiście, że globalizacja jest (jak to widzą np. komuniści) narzędziem amerykańskiego imperializmu. Jest raczej odwrotnie: to USA są instrumentem globalizacji. Na horyzoncie pojawia się mglisty zarys wirtualnego imperium, współtworzonego przez niektóre organizacje międzynarodowe (jak ONZ) i pozarządowe, rządy niektórych państw i wielkie korporacje. Znany publicysta Rafał Ziemkiewicz porównał to do tzw. pryncypatu w starożytnym Rzymie: formalnie wciąż istniały instytucje Republiki, ale faktyczną władzę dzierżył niepodzielnie cezar. Dla świata – zarówno dla zwycięzców, jak i dla przegranych globalizacji – Stany Zjednoczone pozostają jednak symbolem i opoką Nowego Ładu Światowego.

Globalizacja głęboko przeorywuje także kulturę (rozumianą zarówno jako sztuka jak i jako obyczaje, mentalność ludzi). Z jednej strony następuje ujednolicanie kultury w skali świata, co leży w interesie wielkich koncernów. Najbardziej opłacalna jest produkcja masowa, której nie trzeba różnicować ze względu na takie czy inne lokalne mody czy obyczaje. Proces unifikacji kultury sprawia, że niezliczone grupy etniczne i wyznaniowe zostają wyrwane z dotychczasowego trybu życia i zderzone z ekspansywną cywilizacją zachodnią. Rezultaty takiego „zderzenia cywilizacji” widzieliśmy w Iranie, a ostatnio – w Algierii. Ludzie zaatakowani w swoich domach przez obcą i niezrozumiałą kulturę reagują agresją.

Z drugiej wszakże strony narasta tzw. wielokulturowość – zjawisko, gdy obok siebie żyją ludzie wyznający odmienne style życie, wartości, kultury. Spowodowane jest to bezprecedensowym nasileniem migracji. Migracje oczywiście zawsze miały miejsce, dawniej jednak liczba imigrantów była na tyle niewielka, że społeczeństwo było w stanie ich zasymilować. Dziś, na skutek skali zjawiska, jest to niemożliwe. Leszek Kołakowski, którego o ksenofobię posądzać nie sposób, zauważa istnienie w sercu zachodniej cywilizacji – w Londynie, Paryżu – całych „wysp” obcych kultur, odpornych na wartości Zachodu. W Europie żyje już 20 milionów muzułmanów. Sumę konfliktów powiększa więc rosnąca ruchliwość społeczna. W „społeczeństwie wielokulturowym” wymieszani zostaną ludzie praktykujące najróżniejsze obyczaje i wyznający sprzeczne nieraz wartości. Twierdzenie, że taka sytuacja doprowadzi do wzrostu tolerancji, jest raczej pobożnym życzeniem. Widzimy raczej głęboki podział wewnątrz społeczeństw: obcy sobie ludzie żyjący obok siebie a nie w innym kraju.

W rezultacie zauważamy zaostrzanie się konfliktów etnicznych (kulturowych), renesans ruchów nacjonalistycznych. Przyczyną jest częstszy niż dawniej kontakt z „obcymi” (na skutek migracji) czy też z ich kulturą (poprzez media). O istnieniu wielu bulwersujących zjawisk nie mieliśmy kiedyś pojęcia, teraz telewizja je prezentuje. Skutkiem szoku kulturowego może być fundamentalizm w stylu afgańskich talibów czy – tout proportions gardees – Radia Maryja.

Przyjmujemy na ogół, że globalizacja uczyni świat bardziej zintegrowanym. Tymczasem, jak widzimy, skutki mogą być zgoła odwrotne. Niejako na drugim planie rysują się kontury zgoła odmiennych zjawisk. Zdaniem Samuela Huntingtona w świecie ogarniętym chaosem nieustannej przemiany ludzie będą poszukiwali oparcia w jakichś wartościach absolutnych, np. religijnych. Fragmentacji kulturalnej towarzyszy fragmentacja ekonomiczna. Widzimy, że następuje nie tyle zacieśnianie więzi między różnymi częściami świata, co tworzenie bloków handlowych takich jak Unia Europejska czy NAFTA. Np. handel zagraniczny Polski jest obecnie mniej globalny niż w czasach PRL – dziś jesteśmy bardzo jednostronnie (bo aż w 90 %) zwróceni na Zachód.

Nasilające się ostatnio protesty „antyglobalistów” unaoczniają nam, że z Nowego Ładu Światowego nie wszyscy są zadowoleni, że nie wszyscy z niego mogą skorzystać. Cóż jednak mogą zrobić niezadowoleni? Demonstrować na ulicach Seattle, Pragi, Genui? Stanowią tu ponętny żer dla mediów, ale ich wpływ na politykę możnych tego świata jest, jak na razie, żaden. Nagromadzona frustracja nie potrafi więc znaleźć ujścia poprzez legalne instytucje. Trudno sobie wyobrazić, by wygrała wybory któraś partii ekstremistycznych – ich potencjalny elektorat jest bierny i zdezintegrowany. Gdyby jednak taka możliwość stała się realna, to establishment zawsze ma w zanadrzu jeszcze „wariant algierski”: dyktatura w obronie demokracji. Nawet w przypadku udanego przejęcia władzy przez radykalną opozycję jej swoboda manewru pozostaje bardzo ograniczona. Dowodzi tego przykład Peru, gdzie prezydent Alan Garcia poniósł spektakularną klęskę, gdy spróbował wypowiedzieć posłuszeństwo Międzynarodowemu Funduszowi Walutowemu. Agresja nie ujawni się również w formie regularnej wojny. Przekonał się o tym choćby Saddam Hussein – przewaga technologiczna państw wysokorozwiniętego Centrum jest po prostu miażdżąca.

A więc – JAK?

Pozostaje odwieczna broń słabych – terroryzm. Przypominanie, że jest ona równie niemoralna co nieskuteczna jest wołaniem na puszczy – desperacja jest głucha na głos rozsądku.

Współczesny terroryzm widzę właśnie jako przejaw desperacji ludzi, których świat rozpada się pod naporem cywilizacji zachodniej. „Zacofani” w stosunku do Zachodu a czasem już przez ten Zachód wykorzenieni skupiają się pod różnymi sztandarami: czasem będzie to czerwony sztandar proletariackiej rewolucji (jak w Peru czy Kolumbii), czasem zielony sztandar Proroka (jak w Algierii, Iranie, Afganistanie), czasem różnokolorowe flagi zapomnianych narodów. Treść ich walki jest jednak ta sama – to opór wobec Zachodu, Nowego Ładu Światowego, globalizacji.

Ataki na World Trade Center i Pentagon są wyrazem owej wysublimowanej i stężonej nienawiści do Zachodu. Terroryzm żyje w sferze symboli – i właśnie symbole Zachodu zostały ugodzone: symbol amerykańskiego kapitalizmu i symbol amerykańskiej potęgi militarnej. Terroryzm jest zjawiskiem medialnym: atakuje przeciwnika za pośrednictwem mediów – bez nich byłby drzewem upadającym w pustym lesie (jak to określił Benjamin Netaniahu). Zdaniem wielu specjalistów terroryzm pozbawiony zainteresowania mediów obumarłby niczym płomień bez dostępu tlenu.

Ale tym razem – proszę zwrócić uwagę – brakuje jednego niezwykle istotnego elementu. Otóż do autorstwa zamachu nikt się nie przyznał! Szokujące, gdyż do tej pory do każdego dokonanego aktu terroru terroryści ustawiali się w kolejce – zamach 16 października 1986 r. w Jerozolimie firmowało np. dziewięć organizacji. Cóż się stało tym razem? Może zbrodniarze sami przestraszyli się ogromu swojej zbrodni? O święta naiwności! Wytłumaczenie jest, moim zdaniem, inne. Kamikaze z 11 września postanowili zadać cios w serce Ameryki nie symbolicznie, medialnie, „wirtualnie” – ale realnie. Dla nich był to był atak o charakterze wojskowym. Chodziło o zdestabilizowanie gospodarki, zadanie maksymalnych strat kierownictwu sił zbrojnych, w miarę możności – wyeliminowanie prezydenta USA.

Oznacza to zupełnie nową fazę terroryzmu – fazę globalnej guerilli, światowej wojny domowej.

Ale dla jej wzniecenia ważki jest też aspekt propagandowy – swego rodzaju „wtórna fala uderzeniowa” (jak to mówią Amerykanie: „backlash”) ataku. Nieznani terroryści spowodowali też erupcję nastrojów antyarabskich i antymuzułmańskich. Palestyńczycy już dziś są przegranymi: taktyka Arafata polegała na pozyskiwaniu sympatii świata za cenę cywilnych ofiar palestyńskich, teraz ta taktyka runęła w gruzy. A islamofobia zawsze była bardzo silna – tę formę rasizmu łatwo można odziać w Politycznie Poprawne szaty „otwartości”, „postępu” i „demokracji”. Teraz tendencje szowinistyczne i eurocentryczne ulegną na pewno wzmocnieniu, na własnej skórze odczują to imigranci. Partie takie jak Front Narodowy Le Pena bazują wszak przede wszystkim na niechęci wobec muzułmanów. Być może właśnie o to chodziło – o wykopanie przepaści między światem islamu a Zachodem po to, by można było podnieść sztandar Dżihadu.

Areną tej wojny będzie raczej megalopolis niż zagubione w dżungli wioski. Terroryzm jutra stanie się prawdziwie indywidualny: jednostki i spontaniczne małe grupy mają coraz lepsze warunki by indywidualnie prowadzić walkę (a tym trudniej je wykryć i unicestwić). Regułą stanie się przenoszenie terroru poza rejon, który go zrodził – problemy Sri Lanki łatwiej nagłośnić w Londynie niż w Kolombo. Rozkład więzi społecznych w zatomizowanych społeczeństwach sprawi, że terrorysta jutra nie będzie miał żadnych skrupułów by zostawić bombę zabijającą przypadkowych – a zupełnie obcych mu – ludzi. Przypuszczać w dodatku można, że ostatnie ataki prędzej czy później znajdą naśladowców, współczesnych Herostratesów pragnących wygrać własne sprawy, rozładować własne frustracje. Do uzasadniania terroru niepotrzebne będą Wielkie Idee, sięgać będzie się po przemoc dla załatwienia drobnych nieraz interesów. W walce z partyzantką przewaga technologiczna przestaje mieć zasadnicze znaczenie. Wszelkie zdobycze techniki da się kupić (posiadanie broni masowego rażenia jest już w zasięgu możliwości niektórych grup ekstremistycznych), a terroryści będą mieli przynajmniej jedną przewagę – fanatyzm i desperację.

Czy tak się stanie? CO DALEJ?

Klucz rozwoju sytuacji leży w USA. Ameryka już nigdy nie będzie taka sama. Amerykanie zrozumieli, że nie są bezpieczni, że – właściwie po raz pierwszy w swej historii – mogą stać się obiektem ataku. Terroryzm wyszedł z telewizora, okazał się czymś realnym. Budzi to strach i zrozumiałą potrzebę zemsty. Może ona jednak prowadzić na manowce. Pod naciskiem opinii publicznej prezydent Bush musi zareagować, więc zaatakuje domniemanych terrorystów – ale czy przyniesie to realne skutki? Wbrew potocznej opinii, widzącej w Bin Ladenie demiurga zbrodni, terrorystyczna hydra nie ma głowy: to luźna sieć autonomicznych grup, głęboko zanurzona w codzienne życie muzułmańskich społeczeństw. Trudno przy pomocy czołgów i samolotów prowadzić wojnę z niewidzialnym przeciwnikiem, przypominałaby ona zabijanie moskitów maczetą. Nazbyt łatwo ugodzić kogoś przypadkowego.

A krew każdej ofiary będzie wodą na młyn islamistów. Pamiętajmy, że choć rządy krajów islamskich są powolne Waszyngtonowi, to muzułmańska ulica uważa Osamę bin Ladena za bohatera. Nie tylko atak na Afganistan ale samo pojawienie się wojsk amerykańskich w Pakistanie może rozniecić konflikt na całym Środkowym Wschodzie, ba! – w całym świecie muzułmańskim. Czyż nie o to chodziłoby autorom zamachu?

…Złe sytuacje nie miewają dobrych rozwiązań. Wątpię, by z tej tragedii – jak chcieliby niektórzy – mogło wyniknąć coś dobrego. Utopiści marzą, że skutkiem Wielkiej Zbrodni będzie zjednoczenie wolnego świata w walce z terroryzmem i ekstremizmem – a potem, oczywiście, zwycięstwo. Ale i w tym wariancie będziemy mieli zapewne do czynienia z negatywnymi skutkami ubocznymi. Nastąpi swoista „militaryzacja globalizacji” – po integracji gospodarczej nadejdzie pora na wojskowo-policyjną, nastąpi ograniczenie suwerenności państw narodowych na rzecz ponadnarodowych gremiów takich jak NATO. Liczyć się też można z zawężaniem swobód obywatelskich. Sami liberałowie, w imię obrony liberalnych wartości, będą musieli je ograniczać. A to by oznaczało koniec liberalizmu.

Wizja wszechświatowej koalicji sił Dobra wydaje mi się jednak i tak cokolwiek naiwna. Oburzenie mieszkańców Zachodu niekoniecznie muszą podzielać nędzarze z Trzeciego Świata: nienawidzący gringos Latynosi, Japończycy wspominający Hiroszimę, Arabowie pamiętający 100 irackich tysięcy ofiar wojny o Kuwejt. Chińczycy i Rosjanie – choć ich także dotyka islamski terroryzm – nawet nie mają mocnej motywacji do udziału we froncie antyterrorystycznym pod gwiaździstym sztandarem. Rywale USA z pewnością wykorzystają osłabienie Pierwszego Supermocarstwa do wytargowania ustępstw i umocnienia własnej pozycji. Rezultatem może uformowanie się nowego (acz wieszczonego już od dawna), policentrycznego ładu międzynarodowego. USA utraciłyby swój bezapelacyjny dziś prymat, pozostając liderem Zachodu. Zachód będzie potrzebował nowego, innego niż liberalne, spoiwa. Nieuchronny stałby się powrót chrześcijańskich korzeni Euroameryki i scenariusz „zderzenia cywilizacji” nakreślony przez Huntingtona spełniłby się. Przypomnijmy: prorokuje on nową zimną wojnę pomiędzy blokami cywilizacyjnymi: zachodnim, prawosławnym, muzułmańskim, dalekowschodnim…

Ale i ten wariant nie jest jeszcze najczarniejszy. Czymś jeszcze gorszym byłoby stopniowe rozpalanie się wojny (z początku partyzanckiej) między bogatą białą Północą i biednym kolorowym Południem. Analogie z upadkiem Imperium Romanum nasuwają się same.

A MY?

Polska jest nieustającym przedmurzem cywilizacji zachodniochrześcijańskiej, jest też członkiem wojskowo-politycznego sojuszu NATO. Konsekwencje terrorystycznego ataku dotykają więc i nas. Wbrew uspokajającym deklaracjom naszych polityków, nie jesteśmy bezpieczni. Bogate kraje takie jak USA znajdą środki by ochronić swoje terytorium. Terroryści zaczną wówczas atakować słabe ogniwa Zachodu – takie jak Polska, postrzegana zresztą jako jeden z najbardziej gorliwych sojuszników Stanów Zjednoczonych.

…To czarny scenariusz – niestety prawdopodobny.

Obym był fałszywym prorokiem.

Jarosław Tomasiewicz

Comments are closed.