Leśne zjawy

Dodane przez admin dnia 11/12/2012 w kategorii Ciekawe artykuły | komentarze

Przyszli o zmroku. Trzydziestu zamaskowanych, mężczyźni i kobiety. Grimaldo Gutierrez Castillo, 68-letni listonosz ze wsi Concepcion w peruwiańskich Andach, otworzył im drzwi niczego nie podejrzewając. Obezwładnili go bez problemu. Kilku przytrzymało pocztowca, ktoś odczytał mu wyrok. Zarzut – współpraca z policją. A także przynależność do klasy wyzyskiwaczy, o czym miał świadczyć fakt, że przeżył o 23 lata więcej niż średni wiek andyjskiego wieśniaka. Wyrok mógł być tylko jeden: śmierć. Egzekucja trwała trzy godziny. Tyle czasu zajęło wbicie w ciało listonosza ośmiu stalowych gwoździ. W przerwach Castillo musiał recytować kolejnych Osiem Tez Towarzysza Gonzalo – przywódcy Świetlistego Szlaku.

Miało to miejsce 13 kwietnia 1981 roku. Ale mogłoby się też wydarzyć dziś – w Nepalu, Ugandzie, Meksyku. Wszędzie tam trwa wojna partyzancka. Trzy kraje, trzy kontynenty, trzy różne przypadki.

W Ugandzie wielebny Joseph Kony wzniecił rebelię w 1986 r. po to, by ustanowić państwo „rządzone według zasad dekalogu”. Kierowana przez niego Boża Armia Oporu (LRA) składa się w 80 proc. z dzieci poniżej 18 roku życia, na ogół porwanych i przymusowo wcielonych. Paradoksalnie ci chrześcijańscy fanatycy wspierani są przez… islamskich fundamentalistów rządzących w Sudanie.

W Nepalu trwa „wojna ludowa”, która ma na celu ustanowienie tam komunistycznej republiki rad. 13 lutego 1996 r. „Towarzysz Prachanda”, przywódca Komunistycznej Partii Nepalu (Maoistowskiej) „wzniósł czerwony sztandar na Dachu Świata” i w ciągu pierwszych dwóch tygodni partyzanci dokonali 5000 akcji. Stylizując się na himalajską wersję Robin Hooda uzyskali znaczące poparcie biednego chłopstwa w co najmniej siedmiu prowincjach. Władze szczególnie zatrważa fakt, że maoiści wielkim mirem cieszą się wśród Gurkhów – legendarnych wręcz żołnierzy.

W Meksyku w noc sylwestrową 1994 r. wystrzały korków szampana mieszały się z wystrzałami karabinowymi. Sześć miast południowej prowincji Chiapas zostało opanowanych przez uzbrojonych Indian – potomków starożytnego ludu Majów – występujących pod nazwą Armii Wyzwolenia Narodowego im. Zapaty. Indianom przewodzili biali pogrobowcy lewackiej rewolty 1968 r., jak słynny „podkomendant Marcos”, ale ten ruch miał wyraźne zabarwienie etniczne. Partyzantom z Chiapas idzie zarówno o ziemię i sprawiedliwość, jak o plemienną autonomię, umożliwiającą zachowanie tożsamości.

Przykłady można by mnożyć. Separatyści z zasobnej w miedź wyspy Bougainville (Melanezja). Muzułmańscy partyzanci Moro i maoiści z Nowej Armii Ludowej na Filipinach. Niezliczone frakcje etniczne (Shanowie, Karenowie, Kachinowie i inni) w Myanmar. Tamilskie Tygrysy na Sri Lance. Islamiści z Kaszmiru i secesjoniści z Nagalandu. Kurdyjska guerilla na pograniczu Turcji, Iraku i Iranu. Czarni chrześcijanie z południowego Sudanu. Plemienna partyzantka w senegalskiej prowincji Casamanca. UNITA w Angoli. Niedobitki Świetlistego Szlaku w Peru. Zbuntowani Indianie w Ekwadorze. Nie sposób wszystkich wymienić.

Są regiony świata, w których partyzantka przelała się przez granice państw i przeistoczyła się w totalną wojnę wszystkich ze wszystkimi. Tam zatarła się granica między stroną rządową, partyzantką i… bandytyzmem.

Tak było w Afryce Zachodniej, gdzie wojna domowa pogrążyła w chaosie Liberię i Sierra Leone. Zbrojne ugrupowania na zewnątrz występowały pod szumnymi nazwami typu Zjednoczony Front Rewolucyjny (RUF), ale na co dzień nosiły nazwy gangów takie jak West Side Boys czy Jungle Niggers. I zachowywały się jak gangi. Jak napisał jeden z zachodnich dziennikarzy: „kraj terroryzowało 60 tysięcy młodych (czasem poniżej 15 lat), brutalnych, pijanych bandziorów, ubierających się w maski, peruki i stroje piłkarskie, wyposażonych w zardzewiałe karabiny i dzikie chucie, by okradać, gwałcić i zarzynać ludzi”. Grozę wywołało w świecie zamordowanie prezydenta Liberii Samuela Doe – bojówkarze Prince’a Johnsona nie tylko zmusili go przed śmiercią do zjedzenia (!) własnych uszu i genitaliów, ale też całą scenę tortur i mordu nakręcili kamerą video. Spośród 2,5 mln mieszkańców Liberii w ciągu pierwszych ośmiu lat wojny zginęło około 200 tysięcy.

Tak jest we współczesnym „jądrze ciemności” – Afryce Centralnej. Od górnego Nilu przez Krainę Wielkich Jezior po ujście Konga trwa wojna. W samej tylko małej Ugandzie działa nie mniej jak sześć ugrupowań partyzanckich. Jedno z nich tworzą zwolennicy ekscentrycznego dyktatora Idi Amina, obalonego niemal ćwierć wieku temu. To już kolejne pokolenie partyzantów. Wszyscy oni wywodzą się z plemion Kakwa i Aringa. Te ruchy swą trwałość zawdzięczają więziom klanowym i plemiennym. Taką partyzantkę można zniszczyć tylko eksterminując całe plemię. Taką właśnie metodę zastosowali zwycięscy Tutsi w walce z Interhamwe – partyzantką Hutu.

Nieprzypadkowo wszystkie wymienione tu przypadki dotyczą krajów Trzeciego Świata. Partyzantka wymaga szczególnego środowiska, by się rozwijać. Potrzebuje obszarów rozległych, słabo zaludnionych, trudno dostępnych. Dobrze się czuje w dzikiej przyrodzie, jej żywioł to lasy i góry. Mówiąc krótko – ta forma walki zbrojnej typowa jest dla krajów zacofanych. W Europie (pomijając konflikt jugosłowiański) ustąpiła miejsca terroryzmowi i rozruchom ulicznym.

Z reguły zalążkiem partyzantki jest grupa młodych intelektualistów z klasy średniej. Przejęci rewolucyjnymi ideałami rzucają swe domy i idą w las z karabinem w ręku. Wierzą, że sam ich przykład wystarczy, by porwać do walki chłopstwo. Na ogół czeka ich srogie rozczarowanie – chłopi patrzą na mieszczuchów podejrzliwie, nieraz wydają ich władzom. W Peru uzbrojeni przez wojsko wieśniacy zmasakrowali kiedyś nawet grupę dziennikarzy – też wyglądali jak ci przeklęci rewolucjoniści z miasta. Najbardziej jednak wymowny jest los legendarnego „Che” Guevary, który zginął nie doczekawszy się pomocy boliwijskich chłopów.

Czasem jednak iskra buntu padnie na podatny grunt. Lewicowym inteligentom uda się dotrzeć do ludzi pozostających w konflikcie z rządem czy bogaczami. Nad żywiołową rebelią wystarczy teraz tylko wywiesić swoją flagę – wieśniacy łatwo podporządkowują się oczytanym i doświadczonym towarzyszom. Tak było w Peru, gdzie Hugo Blanco, trockista z Cusco, zorganizował producentów kawy z La Convencion w brygady samoobrony. Tak zrodziła się komunistyczna partyzantka w Kolumbii – gdy w 1953 r. zbrojny oddział Ciro Trujillo zaproponował ochronę chłopom z regionu Riochiquito.

Bardzo często pierwszym oparciem partyzantów stają się pogardzane i dyskryminowane mniejszości etniczne z najbardziej zacofanych regionów. Ludzie żyjący w ustroju plemiennym, czasem wręcz we wspólnocie pierwotnej mają przeprowadzić społeczeństwo do komunizmu. Jako pierwsi zastosowali tą strategię komuniści wietnamscy jeszcze w latach 40. Naśladowców znaleźli wśród marksistów od Kambodża (Czamowie) i Tajlandii (Meo) po Peru (Kampowie) i Gwatemalę (Cakchiquel).

Plemiona toczą swoją własną wojnę z rządem centralnym. Jak napisał Ryszard Kapuściński o partyzantach Anya-Nya w południowym Sudanie: „ich jedynym programem jest walka zbrojna, zasadzki, pacyfikacje, odwet”. Ale nawet one potrzebują ideologicznego makijażu, by móc zdobyć poparcie na arenie międzynarodowej. Kongijska partyzantka Mayi-Mayi, której bojownicy wierzą, że magiczna woda chroni przed kulami, występuje na zewnątrz jako Siły Ludowej Samoobrony.

Idealną ideologią dla ruchów partyzanckich okazał się maoizm. Przypomnijmy: chińscy komuniści, zmasakrowani w miastach przez Czang Kaj-szeka, przez kilkanaście lat prowadzili walkę na wsi. Ze swych baz opanowywali prowincję po prowincji, by w końcu triumfalnie powrócić do miast. Opierając się na swoich doświadczeniach sformułowali strategię „długotrwałej wojny ludowej” a hasło „wieś okrąża miasto” podnieśli do rangi podstawowej zasady polityki zagranicznej.

Po latach chińskie doświadczenie udało się powtórzyć barbudos Fidela Castro na Kubie. Ernesto Guevara rozwinął teorię wojny partyzanckiej. Miała wyrastać ona z foco – „ogniska”, czyli niewielkiego początkowo oddziału partyzanckiego, którego akcje stopniowo zrewolucjonizują masy. Coraz liczniejsze ogniska miały przekształcić się w ogólnokrajowy pożar. Guevara zginął w Boliwii próbując bezskutecznie zrealizować swoją strategię ale dziesięć lat później przyniosła ona zwycięstwo nikaraguańskim sandinistom.

Na ogół oddziały partyzanckie są wręcz mikroskopijne. Castro zaczynał z dwunastoma towarzyszami. Oddział gwatemalskiego Ruchu Rewolucyjnego 13 Listopada liczył 21 ludzi uzbrojonych w siedem karabinów. Niekiedy jednak ruchy partyzanckie rozrastają się w ogromne armie. Wyzwoleńcze Tygrysy Tamilskiego Eelamu (LTTE) dysponują zarówno własną „marynarką wojenną” jak i siłami powietrznymi; potrafią stawiać opór armii rządowej w regularnych bitwach a nawet przechodzić do kontrofensywy (np. operacja „Nieustanne Fale” w sierpniu 1997 r.). Rewolucyjne Siły Zbrojne Kolumbii (FARC) liczą około 20 tysięcy bojowników. Pod ich kontrolą znajdowało 622 gminy z 1071 istniejących, niepodzielną władzę sprawowały na obszarze równym terytorium Szwajcarii.

Partyzantka staje się tu sposobem na życie, przechodzi z ojca na syna. Kapuściński cytował człowieka wizytującego obozy kenijskiego ruchu Mau Mau: „Widziałem w lasach obozy Mau Mau posiadające doskonałą organizację wojskową… Mau Mau uprawiają w lasach poletka, mają własne stada bydła, owce i psy”. Mau Mau spędzili w dżungli 13 lat. Przywódca FARC 71-letni Manuel Marulanda walczy od 1949 r.

Do prowadzenia takiej długotrwałej wojny potrzeba – że zacytuję Napoleona – po pierwsze pieniędzy, po drugie pieniędzy i po trzecie pieniędzy. Skąd biorą ją współcześni partyzanci? Źródła są różne. Na obszarze kontrolowanym przez FARC znajduje się 13 tysięcy hektarów upraw krzewu koki. Dochody RUF z Sierra Leone, rebeliantów we wschodnim Kongo, angolańskiej UNITA opierają się z kolei na diamentach. Wystarczy powiedzieć, że w 1999 r. UNITA sprzedała diamenty za około 300 mln dolarów!

„Rzeczpospolita” cytowała Jakkiego Cilliersa, dyrektora Instytutu Studiów Strategicznych z Pretorii: „interesem diamentowym (za zgodą prezydenta Angoli Eduardo Dos Santosa) zajmuje się Izraelczyk Lew Lewiew, mający doskonałe kontakty w Moskwie. Według opinii dziennikarzy francuskich, Lewiew współpracował też z Arkadim Gajdamakiem, człowiekiem zamieszanym w aferę handlu bronią we Francji. Ślady angolskie wyraźnie prowadzą do Jeana-Christopha Mitterranda, syna nieżyjącego już prezydenta Francji i Pierre’a Falcona właściciela firmy Brenco Trading Litmited – handlarza bronią. I tak kółko się zamyka”.

Jarosław Tomasiewicz

Autor jest pracownikiem Uniwersytetu Śląskiego, autorem książki „Terroryzm – zarys encyklopedyczny”

Comments are closed.